niedziela, 28 września 2014

Szwajcaria p.2

Zapraszam na dalszą część relacji z wyjazdu do Szwajcarii : )

 W poniedziałek przypadał dzień opieki mojej host mum  nad wnukiem. Ponieważ pogoda za oknem nie zachęcała do przebywania na dworze, pojechałyśmy w 3 do Papilioramy pod Bernem. Papiliorama jest to francuskie określenie na oranżerie (papillon- motyl). Szczerze przyznam, że nie spodziewałam się czegoś takiego. W pierwszej, dwu poziomowej sali motyle latały wolno. Niektóre były tak odważne, że siadały na ramionach czy głowach odwiedzających. Niesamowite. Oprócz motyli można było oglądać okazy roślinności nie występującej w naszej strefie klimatycznej. Ja biegałam z telefonem i starałam się uchwycić te małe stworzonka.







W ostatniej sali  odwzorowany był fragment Ameryki Płd. Była tak duża... że się zgubiłam. Z reguły mam bardzo dobrą orientację w terenie, mało kiedy mieszają mi się drogi, albo nie pamiętam gdzie zaparkowałam w parkingu podziemnym. W sali tej można było wejść na kładki podwieszone pod sufitem i obserwować wszystko z góry. Także papugi, które latały wolno. Ptactwo rzeczne. Różne mniejsze zwierzątka.


 Na zewnątrz budynku znajdowało się mini zoo. Prawie wszystkie zwierzęta biegały tam wolno i bawiły się z dziećmi. Poszłam tam razem z Manon, która jadła jabłko. Niestety nie pomyślałyśmy do końca i wkrótce jej owoc stał się celem wszystkich zwierząt. Nie patrząc na nic naskakiwały na wózek, starały się wyrwać jej go z ręki. Mała płakała, ludzie wokół stali (jakby nie można było pomóc) ogólne szaleństwo. W końcu udało mi się wyrzucić jabłko i odjechać dalej. Obyło się bez większych szkód. Niestety nie był to koniec "ataku zwierząt'. Część kóz nie pogodziła się, że jabłko nie starczyło dla wszystkich i przyszły po więcej. Zaczęły wchodzić do wózka, wyjadać okruszki. Chciało mi się płakać i śmiać w tym samym momencie.








Jedna z kóz tak bardzo nas polubiła,  że postanowiła zabrać się z nami do domu : )















Wieczorem pojechałam na zajęcia zumby odbywające się w pobliskim centrum sportowym. Tutaj muszę zaznaczyć jak bardzo zdezorientowana byłam kiedy moja host mum mi to zaproponowała. Porównując do polskiej wsi, nie bardzo wiedziałam jak mam sobie wyobrazić centrum sportowe. Hala w szkole podstawowej, gdzie raz na jakiś czas przyjeżdza instruktor? Jakaś salka, która w soboty służy za weselną,  a w tygodniu za sportową? Proszę więc wyobrazić sobie moje zdziwienie, gdy pojechałyśmy do WIELKIEGO budynku, w którym znajdowała się profesjonalna siłownia, kilka sal sportowych, sauna.

Zajęcia same w sobie były ciekawe. Prowadząca okazała się, być przyjaciółką mojej host mum. Czasami, specjalnie dla mnie próbowała tłumaczyć niektóre układy po angielsku.





 Chciałabym zaznaczyć, że kiedy inne członkinie grupy dowiedziały się, że nie jestem ze Szwajcarii tylko z Polski nie czułam na sobie żadnych spojrzeń. Nie byłam obserwowana, jakby było to dla nich normalnością. Ze smutkiem powiem, że spotykając się z z taką sytuacją w Polsce było by wręcz odwrotnie.

Kolejnego dnia pogoda znowu nas nie rozpieszczała. Wybrałam się więc razem z host mum do aquaparku połączonego z centrum handlowym blisko Berna.Pech chciał, że baseny okazały się być w renowacji i musiałyśmy spędzić cały ten czas w centrum handlowym. Dużo sklepów znałam z Polski, ale były też takie, które widziałam po raz pierwszy, jak Globus. Miał on koło 3-4 pięter, na każdym z nich znajdowały się rzeczy innego rodzaju- torby, ubrania, buty, kosmetyki, akcesoria do domu. Przy czym większość z nich była markowa, tzn. że ceny były kilka razy większe od przeciętnych cen w Polsce.  Np. za notes liczyli sobie 24 franki. Kurs franka- 3.5. Nie trudno więc obliczyć, że notes kosztował... dużo : )



Udało mi się upolować bluzę, której szukałam w kilkudziesięciu sklepach w Polsce. Od razu pojawił się śmiech na mojej twarzy : )

Zakupy w takich sklepach jak H&M były dla mnie opłacalne, w szczególności na przecenach.





W Globusie natrafiłam na taką, dość nietypową dekoracje do domu. No bo przecież kto z nas nie chciałby mieć w salonie małego dziecka leżącego na słoniu.















Po zakupach pojechałyśmy zwiedzić miasteczko Morat (Murten). Główną atrakcją są zachowane mury obronne. Niestety ze względu na złą pogodę spędziłyśmy tam bardzo mało czasu.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz