niedziela, 21 września 2014

Szwajcaria p.1

W te wakacje miałam przyjemność wziąć udział w obozie dla młodzieży zorganizowanym w Szwajcarii. Wyjazd trwał 4 tygodnie, przez 2 pierwsze mieszkałam u host family, 2 kolejne w bursie. Na miejsu spotkałam ludzi z całego świata: Tajwanu, Japonii, Chin. Tajlandii, Mongolii. Indii, Białorusi, Łotwy, Słowenii, Chorwacji, Macedonii, Gruzji, Danii, Szwecji, Norwegii, Finlandii, Turcji, Rosji, Brazylii, Stanów Zjednoczonych, Kanady. Możliwość wzięcia udziału w obozie zapewnił mi Lions Club za co z całego serca dziękuję, gdyż był to niezapomniany czas, który wiele mnie nauczył.
W tym poście przedstawie pierwsze 2 tygodnie : )

Do Szwajcarii poleciałam 5 lipca. Już a samym początku nie obyło się bez nerwów, droga na lotnisko była bardzo zakorkowana i strasznie się bałam, że nie zdążę na swój lot. Na szczęście wszystko poszło dobrze i wsiadłam do samolotu o odpowiedniej porze. 


 Oczekiwanie na lot




Już w samolocie! Miejsce przy oknie : )
Bardzo lubię latać w dzień, mogę wtedy oglądać krajobraz. Zazwyczaj czuję się nieswojo na wysokościach, ale na szczęście w samolocie tego nie odczuwam. Szczególnie podobało mi się kiedy już zniżaliśmy się do lądowania. Najpierw lecieliśmy nad pokrywą chmur, niebo miało dosłownie wszystkie kolory niebieskiego- od granatu do błękitu. Po przebiciu się przez chmury zobaczyliśmy ziemię. Na której padał deszcz. Dość surrealistyczne bo dosłownie parę sekund temu oślepiało mnie słońce.






Leciałam z przesiadką w Monachium. Po raz pierwszy musiałam rezerwować dwa loty i szukałam takich z jak najkrótszym czasem oczekiwania pomiędzy nimi. Nie wpadłam na to, że będę musiała przemieścić się z miejsca przylotu do miejsca odlotu. W rzeczywistości miałam na to 50 minut. Dla osób, które nie wiedzą- lotnisko w Monachium jest na prawdę duże. Zanim wysiedliśmy z samolotu, weszliśmy do autobusu i dojechaliśmy do odpowiedniego terminalu zdążyłam tysiąc razy sprawdzić godzinę na telefonie. Potem rozpoczął się szaleńczy bieg w poszukiwaniu mojego gate. Na szczęście znalazłam bardzo miłego pana, który wskazał mi drogę. Okazało się, że przyszłam parę minut ostatecznym czasem. Uff. Po oddaniu biletu weszliśmy do podstawionego autobusu i... spędziliśmy tam dobre 10 minut. Następnie powiedziano nam (oczywiście po niemiecku, którego już nie pamiętam z gimnazjum- cudownie), że mamy wysiąść i wrócić do środka. Okazało się, że mój lot ma opóźnienie. Z racji, że wszystkie komunikaty były po niemiecku (halo, a angielski!?) nie wiedziałam ile czasu będziemy czekać, ani jaka jest przyczyna opóźnienia. Po około 10 minutach wyświetlono komunikat, że opóźnienie będzie trwało 15 minut. Więc zaczęłam się zastanawiać- czy 10 minut, które już tu przesiedziałam się do nich zaliczają (ahh te lotniskowo- filozoficzne rozważania). Potem na szczęście dość szybko trafiliśmy do samolotu. Jednak to nie koniec, tam spędziliśmy kolejne 40 minut. Zostaliśmy poinformowani, że przyczyną opóźnienia są problemy z elektroniką. Takie tam małe coś na co mamy nie zwracać uwagi. W samolocie. Który w moim pojęciu laika lata w dużej mierze ze względu na elektronikę. Z reguły nie boje się latania. Szczerze mówiąc to już przyzwyczaiłam się do tych najnieprzyjemniejszych momentów. Jednak takie informację wole poznawać dopiero po bezpiecznym wylądowaniu. Na szczęście cały lot odbył się bez poważniejszych zakłóceń.




Lotnisko w Monachium. Mimo szaleńczego biegu z miejsca na miejsce zawszę znajdę chwilę na zrobienie zdjęcia : )













W Zurychu odebrałam swój bagaż i zaczęłam rozglądać się za moją host family. Ponieważ przyleciałam z godzinnym opóźnieniem przez chwilę się bałam, że możemy się nie odnaleźć.
Na szczęście moja host mum, Corrine, wciąż tam była  : ) No i tutaj rozpoczęły się prawdziwe dla mnie trudności. Parę tygodni wcześniej podczas wymieniania maili dowiedziałam się, że wszyscy w mojej host family mówią jedynie po francusku. Był to dla mnie niemały szok. Racja, francuskiego uczyłam się w liceum, ale niewiele pamiętałam, zresztą moja nauka tego języka w 3ciej klasie nie była zbyt systematyczna. Do czasu wyjazdu (po sesji sic!) zdążyłam powtórzyć sobie trochę najważniejszych stwierdzeń, słówek. Mimo to w pierwszych chwilach nie rozumiałam nic co mówiła do mnie ta pani.
Przez pierwsze kilka minut moja reakcja obejmowała machanie głową i śmianie się. No dobra trochę dłużej niż pierwsze kilka minut.

Droga z lotniska do domu zajęła nam ponad 2h. Szczerze mówiąc to niewiele pamiętam. Byłam tak bardzo oszołomiona wszystkim co się dzieje. Z poprzednich listów wiedziałam, że w domu mieszka ta pani, jej mąż i 3 synów. Najstarszy z nich miał 29 lat, żonę i dziecko. Po przybyciu nie było tam jednak nikogo. Host mum pokazała mi mój pokój, w końcu trochę się uspokoiłam, porozmawiałyśmy na spokojnie o mojej rodzinie, mieście i nawykach żywieniowych (długo nie mogli się nadziwić, że z reguły jem tylko kurczaka). Tego samego dnia, wieczorem do domu wrócił Jean- Marcel, host dad.

Kolejnego dnia wstałam o 10. Co dla mnie było dość normalną godziną (po trudach roku akademickiego i sesji w końcu mogłam spać do woli). Jak się szybko przekonałam wszyscy byli już dawno po śniadaniu. Posiłek ten wyglądał odrobinę inaczej niż w Polsce, określiłam go "na słodko". Croissant, dżem, kakao, ciasto, czekoladowy jogurt. Podczas śniadania poznałam najmłodszego syna- Valentin.

Widok z mojego okna

Moja rodzina goszcząca mieszka w Saint- Aubin, małym miasteczku w kantonie Fryburg. Miejsce to liczy sobie około 1.300 mieszkańców. Większość z nich zajmuje się uprawą roli i hodowlą zwierząt. Dość spokojna okolica sprawiła, że niezwykle wyciszyłam się i odprężyłam podczas pobytu tam.

Koło 13 zjedliśmy lunch, na który składał się melon, chleb, różne rodzaje szynki i sera. W moim pojęciu był to odpowiednik polskiej zupy. Ogromnie się przejechałam na tym myśleniu...

Po południu wybrałam się z host mum do sąsiedniego miasta na festiwal. Jednym z jego części był pokaz skakania na motorach (cóż za profesjonalne określenie). Bardzo mi się podobało, również ze względu na to, że dopisała pogoda.




Z powodu nadchodzącej burzy nie widać gór- Alp : (
Po powrocie pojechałyśmy na rowerach popatrzeć na sianokosy. Ja nie jadłam nic oprócz paru kawałków melona i sera więc umierałam z głodu. Wysiłek fizyczny to było właśnie to czego najbardziej wtedy potrzebowałam. Na miejscu poznałam najstarszego syna- Denis oraz średniego- Maxime. Przejechałam się też kombajnem, który ku mojemu zdziwieniu miał radio i klimatyzację. Spotkałam też paru mieszkańców wioski, którzy coś do mnie mówili, nie do końca rozumiałam co więc odpowiadałam przygotowaną wcześniej formułką- jestem Adrianna, z Polski, bardzo mi się podoba, jest bardzo ciepło, nie mówię po francusku więcej rozumiem. W czasie 2 tygodni użyłam ją przynajmniej 20 razy.

Wieczorem w zawrotnym tempie pochłonęłam calą kolacje i szybko poszłam spać.

O panie (w ostatnich dniach jest to moje ulubione powiedzonko, używam go do opisywania właściwie wszystkiego) post strasznie się rozrósł, nie miałam pojęcia, że mogę tyle powiedzieć jedynie o 2 pierwszych dniach. Jeśli jest ktoś kto dotarł do samego końca- z całego serca gratuluję! Chyba odpowiednim będzie przerwanie mojego monologu w tym momencie, do tematu mojego wyjazdu powrócę w najbliższym czasie.
xoxo

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz